niedziela, 1 lutego 2015

O pracy dla Irlandczyków w amerykańskiej firmie

...czyli o andrychowsko-bulowickim wkładzie w światowy show biznes. 

   Podczas przygotowań do wyprawy na księżyc ośrodek NASA odwiedził prezydent Stanów Zjednoczonych. Zwiedzając bazę, zapytał przechodzącą obok sprzątaczkę "co pani tutaj robi?", a ta odpowiedziała, że "wysyła ludzi w kosmos!". Takie opowieści krążą o amerykańskiej umiejętności pracy zespołowej, o motywacji i zaangażowaniu pracowników. Tej umiejętności pracy zespołowej bardzo często odmawia się Polakom.

  Wielu rodaków szuka szczęścia poza granicami Polski. W 2008/2009 r. sam zastanawiałem się czy nie wyjechać do Irlandii, ale nie wiedziałem czy mój angielski jest na tyle dobry, bym sobie tam poradził. W związku z tym, zanim wyjadę, postanowiłem zrobić próbę w Polsce. Niestety nic takiego się nie trafiało. Do czasu...
W sierpniu 2009 r. zadzwonił do mnie mój kolega i powiedział, że pilnie szuka do pracy (którą ciężko opisać w kilku słowach) kogoś ze znajomością angielskiego i z doświadczeniem w logistyce. Oferował dwudniową pracę w amerykańskiej firmie, ale w Polsce, na Śląsku! Dokładnie na taką okazję czekałem! Zgodziłem się od razu i obiecałem zwerbować jeszcze jednego kolegę z Bulowic.  Tacy doświadczeni i wykwalifikowani (rozmowa mojego kolegi z szefem: tak, tak - mają doświadczenie, tak, tak - biegły angielski, tak, tak - znają się) pracownicy byli pilnie poszukiwani.

   Pojechaliśmy do Chorzowa do pracy przy budowie... sceny koncertowej. 
O 12:49 05-08-2009 r (mam nadzieję, że datownik działał prawidłowo) moim oczom ukazał się taki oto widok:
Budowa sceny. Ekipa pracuje już 3 dzień.
   Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego - wszak nie pracowałem za kulisami ani lokalnego, ani tym bardziej światowego show biznesu! Po krótkim zachwycie byłem pewny, że miejsca tu nie zagrzeję, ponieważ nie mam pojęcia o elektryce, elektronice, nagłośnieniu i oświetleniu! Ale strach szybko minął i w jego miejsce pojawił się podziw dla Amerykanów i ich zdolności organizacyjnych. Po kilku minutach dostałem koszulkę z numerem 395 i trafiłem do 6 osobowego "zespołu", który został przydzielony czarnoskóremu, amerykańskiemu menedżerowi. Ten objaśnił nam naszą misję: "You will strenghten brand awarness of blackberry in Poland". To pierwsza pracownicza komenda po angielsku, którą w życiu usłyszałem i oczywiście całkowicie mnie zaskoczyła. Nie tylko mnie. Okazało się, że nikt nic z tego nie zrozumiał. Tzn. zrozumieć zrozumiałem, ale to co mam robić - już nie bardzo. Menedżer to zauważył i zapytał, kto mówi po angielsku? Zgłosiłem się, ponieważ w tym zespole to ja miałem tłumaczyć. Mówię więc do tego Amerykanina, że rozumiem co powiedział o wzmacnianiu brandu, i że wiem co to telefony blackberry, ale musi nam jaśniej opisać, co mamy robić. Powiedział jeszcze parę słów po czym wyjął z kieszeni zip-zapięcia, rozdał każdemu po kilkadziesiąt sztuk i pokazał nam stertę banerów (plandek) reklamowych z logo blackberry. "Wzmacnianie świadomości marki blackberry w Polsce" przetłumaczyłem kolegom z zespołu na: "Wieszamy banery!". Po każdej, nawet najbardziej prozaicznej czynności, amerykański menedżer chwalił nas, klepał po ramieniu, bił brawo i ściskał dłonie. Nabrałem podejrzeń, że "uścisk ręki kierownika" będzie chyba jedynym wynagrodzeniem za pracę. Po wykonaniu zadań związanych z strenghten brand awarness przyszły kolejne zadania, których realizacja nagradzana była równie gromkimi brawami i pochwałami ze strony szefa. 

   Każdemu życzę, żeby choć raz w życiu brał udział w podobnym przedsięwzięciu. Live Nation to chyba największa tego typu firma na świecie - organizuje rocznie tysiące koncertów na wszystkich kontynentach. Sprzęt, który przywieźli na chorzowski stadion, był warty miliony dolarów, scena - jedyna taka na świecie, a oni dzięki fantastycznej organizacji pracy potrafili to wszystko rozłożyć w 3 dni i zwinąć w pół nocy, wykorzystując do pracy zaledwie kilkunastoosobową ekipę z USA (menedżerowie) oraz setki równie niedoświadczonych jak ja osób, które wcześniej nigdy ze sobą nie pracowały (mój ulubieniec - Korwin-Mikke - często powtarza, że "stado baranów pod wodzą wilka jest groźniejsze, niż stado wilków pod wodzą barana"). Scena rosła w błyskawicznym tempie. Jeśli datownik był dobrze ustawiony, to tak wyglądały kolejne etapy: 
14:49

17:21
17:26
18:31

   Po pracy (w sumie ok. 6h) zjedliśmy obiad, zostaliśmy ponownie pochwaleni za wysiłek (w tym momencie moje przeczucie, że nie dostanę ani grosza, graniczyło z pewnością) i poproszeni o stawienie się w pracy w dniu następnym, czyli w dniu koncertu. W związku z moimi podejrzeniami co do braku wynagrodzenia, jedyną zachętą by pojechać tam ponownie, była możliwość oglądnięcia całego koncertu za darmo. Pojechałem więc. 

   Na wejściu czekała mnie niespodzianka: ktoś z ekipy podszedł do mnie, sprawdził mój numer i... poinformował o awansie! Zostałem "szefem grupy ds. oświetlenia". Zobaczyłem swoją koszulkę z napisem "Team leader / U2360 lightening crew" i mnie zatkało. Co innego wieszać banery reklamowe, a co innego szefować zespołowi ds. oświetlenia sceny! Na szczęście w porę przypomniałem sobie, że zaledwie dzień wcześniej "wzmacniałem świadomość marki blackberry wśród Polaków", więc być może z szefowaniem zespołowi ds. oświetlenia pójdzie równie gładko?    

   Tymczasem w ciągu doby scena się rozbudowała: 

Dzień koncertu.
17:57

Dzień koncertu.
18:49
20:49
Geniusz Amerykanów objawił się w zaprojektowaniu sceny koncertowej
w taki sposób, że można sprzedać bilety na całym stadionie (360 stopni)
 a nie na 2/3 jak w przypadku tradycyjnych scen budowanych "w kącie".  

  W amerykańskich firmach nazwa stanowiska służy nie tylko temu, by opisać twoje zadania - pełni też (a może przede wszystkim?) rolę motywującą. Podszedłem więc do "szefa szefów" ds. oświetlenia i pytam, co mój team ma robić? Ten wyjaśnił w pięknych słowach, na czym będzie polegać nasza misja, co z kolei ja przetłumaczyłem kolegom na polski: "po koncercie pakujemy oświetlenie do skrzyń wg wskazówek amerykańskiego menedżera, a skrzynie do TIRa wg wskazówek kierowcy. Na czas koncertu możemy chodzić gdzie chcemy, ponieważ takie uprawnienia otrzymuje każdy z "lightening crew"! Wszyscy się ucieszyli, a ja pomyślałem, że to tak jakbym dostał bilet w sektorze VIPów, który wart był 1250 zł. Oczywiście korzystałem jak się tylko dało (wciąż będąc pewnym, że to jedyna zapłata): 

Bycie "szefem zespołu ds. oświetlenia" upoważniało mnie
do wstępu w dowolne miejsce w czasie koncertu :-)
Tuż pod sceną.
Biało-czerwona niespodzianka fanów podczas utworu
"New year's day"

Adam Clayton - basista U2 - na wyciągnięcie ręki
(jakość zdjęć z ówczesnego telefonu jest tragiczna)
Ostatnie zdjęcie z koncertu zrobiłem o godz. 00:21: 
00:21 - jeszcze 9 minut koncertu. 

   To co się działo po koncercie, to już najwyższa klasa umiejętności organizacji pracy. Demontaż sceny i sprzętu koncertowego odbywał się tak sprawnie, że po 30 minutach od zakończenia show wyglądało to tak:

01:00
Scena znika w oczach. Ok. 300 osób podzielonych
na 6-8 osobowe zespoły robi swoje.

Holenderska ekipa kierowców układa walizki na TIRze
Oznaczone kolorami układa się je jak klocki tetris -
każdy centymetr sześcienny będzie wykorzystany.

   Wczesnym rankiem o godz. 6:35 na stadionie pozostała jedynie metalowa konstrukcja i terra plasty (osłony murawy stadionu):

6h po: stalowa konstrukcja pojedzie do Londynu, na kolejny koncert.
Pozostały osprzęt jest już w drodze do Zagrzebia (koncert 09.08 - za 2 dni!)
   W trakcie tych 12 godzin pracy (2x 6h) usłyszałem słowa "good job!", "very good Lukas!", "perfect" itp. więcej razy niż w całym moim dotychczasowym życiu. Na koniec menedżer Mike zebrał nasz team, pochwalił wszystkich, ponownie podziękował za zaangażowanie (miał łzy wzruszenia w oczach!) i powiedział, że to była "absolutely fuckin good job! Thank you". Zmęczony, dumny i bogatszy w nowe doświadczenia pojechałem do domu. Fakt, że poradziłem sobie w pracy z Amerykanami dla Irlandczyków, spowodował, że czułem się jak obywatel Świata, gotowy do jego podboju!
  
  I pewnie bym wyjechał czynić swoją konkwistę, gdyby nie całkowicie nieoczekiwane wydarzenie. Co prawda przed rozpoczęciem pracy podawałem swoje dane adresowo-bankowe, ale tak jak wspomniałem, po tylu "uściskach ręki kierownika" nie liczyłem na żadną zapłatę. A tu pewnego dnia nadszedł przelew. Kwota tak zaskakująca, że porzuciłem plany pracy poza Polską: nigdzie tyle nie zarobię, co pracując dla Amerykanów w Polsce! Za 12 godzin dostałem półmiesięczną pensję andrychowską (zapewne stawka team leadera :-) ).
   Bardzo dobry plan, z jednym słabym punktem: od 2009 roku U2 więcej u nas nie koncertował...

   Ten amerykański duch pracy zespołowej udzielił mi się do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy gdybym wtedy nie miał 2 dni wolnego, gdyby mój kolega z Bulowic również nie miał możliwości wzięcia 2 dni wolnego, to czy koncert U2 w ogóle by się odbył? Czy brak dwóch trybików-ludzików w tej doskonale zaprojektowanej organizacji mógł spowodować katastrofę? Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Tak samo jak sprzątaczka z NASA nie ma wątpliwości, że bez niej nie byłoby lądowania na księżycu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *